WE ARE WHAT WE ARE

WE ARE WHAT WE ARE

poniedziałek, 13 lutego 2012

Poniedziałek, trzynastego lutego.

Wstałem rano, o 6:13. Mieszkam obok szkoły, ale musiałem się spakować. Oczywiście w szafie bałagan,pakowałem się pół godziny. Może to, co i w jaki sposób trzymamy w miejscach, do których nie mają dostępy inni ludzie, odzwierciedla nas samych? Poszedłem zjeść śniadanie, serek danio, jak zawsze. Nie chciałem go jeść, wolałbym żyć o samej wodzie, a może nawet bez. Zjadłem, poszedłem się wykąpać. Siedziałem w wanie nie ruszając się tylko myśląc przez jakiś czas. Miło tak siedzieć w wodzie.
Ale w końcu się ruszyłem. mokre włosy na koniec jeszcze raz spłukałem zimną wodą. Susząc włosy  musiałem stać przed lustrem, nie lubię luster. W końcu po ubraniu czarno białej koszuli, czarnych spodni, i oczywiście czarno szarej arafatki mogłem pójść. Nie lubię szkoły ani ludzi którzy tam są, więc po co się tak staram wyglądać dobrze?
Szedłem w rozpiętej kurtce i w trampkach, w środku zimy. Nie rozumiem, czemu ludzie wmawiają sobie, że jest tak zimno. Kruki na mnie spoglądały.
Szkoła, pierwsza lekcja matma- Oczywiście nieodrobiona. Jutro sprawdzian, ale oczywiście dostanę 2. Oby. Debil ze mnie. Na przerwie usiadłem sobie w koncie obok windy. Ze swoimi czerwonymi słuchawkami. Zuza do mnie podeszła, wyjąłem słuchawkę bo widziałem że coś mówi. ,,Emo! Emo!" I dalej zaczęła coś rapować na temat tego, że siedzę w koncie, najwyraźniej jej to przeszkadzało. Spojrzałem się na nią jak na idiotkę, przestała po paru sekundach. Znów mogłem włożyć słuchawkę do ucha. No i nagle do Zuzu podeszła chmara osób. Nie mają lepszego miejsca. Nadal wkurzony wstałem i odszedłem szybkim krokiem. Boli mnie to pod koszulą, że ludzie to tacy idioci. Po drodze spotkałem Ewę. Szary. Pochodziłem za nią trochę gadając bez sensu. Nie wiem po co. Chciałem by był przy mnie ktoś miły. Polski, lubię go bo to jedyna lekcja która wymaga myślenia. Prawdziwego.
Na którejś tam przerwie poszedłem na stołówkę, skończyła mi się woda, a musiałem się czymś zapchać. Coca-colą zero. Spotkałem Julię, starą znajomą... Od (ponad?) 10 lat. Spytała się co u mnie. Ale tak miło.. Nie po prostu co tam. Jakby z troską. Angielski, lekcja na której siedzę z drugą Julią. Przy niej na prawdę chcę się uśmiechać... Jakoś mi lepiej.
Muzyka, ostatnia lekcja. Film o Beethovenie. Potem do domu. Odprowadziłem Ewę, nie chciałem od razu wracać. Ale w końcu trzeba było. W domu ciemno, pusto. Zupa do podgrzania. Przebrałem się w byle-co i włączyłem gaz. Pomidorowa. Smacznie.Wyłączyłem muzykę, jadłem w kuchni, w ciszy. Zjadłem, co teraz. Wróciłem do pokoju, włączyłem komputer. Jak zwykle. Uzależniłem się. Wolę wszystko, co nie jest związane ze szkołą. 16... Babci wciąż nie ma. Fajnie. Tak pusto. Przechodzę między pokojami mijając duże lustro w przedpokoju... Nie lubię luster. Lubię być sam, tylko wtedy się boję. Cienie przemykają mi w kącikach oczu, a w moim pokoju okna są zasłonięte, tylko lampka biurkowa włączona. Nie chcę iść jutro do szkoły. Tym bardziej, że są walentynki. Głupie święto. Ubiorę się całkiem na czarno, ostentacyjnie. Ale żeby nie było, że nie mam nic czerwonego (bo trzeba, a słuchawki się chyba nie liczą), pofarbuję sobie końcówki. Rozwalę system.

Porysowałbym, ale ... prawie ...nic nie czuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz